czwartek, 30 lipca 2015

SENS ŻYCIA ORAZ JEGO BRAK (2014)

Zeszłoroczny film Gábora Reisza to tragikomedia przepełniona niebanalnym poczuciem humoru z lekką domieszką absurdu. Debiutujący reżyser zapewnia widzom ironiczne spojrzenie na współczesne Węgry i pokolenie 30-latków, którzy nie chcą dorosnąć.



Główny bohater to Áron (w tej roli Áron Ferenczik), nieco nieporadny 29-latek, którego dopiero co zostawiła dziewczyna. Chłopak ukończył studia z historii filmu, ale nigdy w życiu nie pracował. Wynajmuje małe mieszkanie, lecz wciąż pozostaje uzależniony od pomocy rodziców. W filmie widzimy, jak próbuje poradzić sobie po rozstaniu i jak stara się odnaleźć w dorosłym życiu, pełnym norm i rutynowych czynności, którym nie chce/nie może się podporządkować.  W znoszonych swetrach, okularach i wiecznie zmierzwionych włosach, posyłając światu pełne zadziwienia spojrzenia, Áron momentami jest rozczulająco bezradny, niekiedy zaś mamy ochotę poklepać go po ramieniu i wykrzyczeć „ogarnij się wreszcie!”. Jego obrazu dopełnia nadopiekuńcza matka (napisze za syna CV, wyrzuci sprane bokserki, a nawet uczesze w razie potrzeby!) oraz pozostający w jej cieniu ojciec, który w strategicznych momentach trzyma się na uboczu. Niesamodzielność, zagubienie i porozstaniowa depresja podkreślone zostają rozedrganymi, nerwowymi zdjęciami kręconymi z ręki. I gdy wydaje się, że w życiu Árona nic ciekawego się nie zdarzy, nagle pojawia się możliwość podróży do Lizbony, a na jego codziennej trasie po Budapeszcie staje urocza kontrolerka biletów. Czy Áron weźmie w końcu własny los w swoje ręce?




Wspomniany Budapeszt stale miga w tle wędrówek bohatera filmu, ale jego wizerunkowi daleko do turystycznego wyobrażenia. Składają się nań głównie zaniedbane zaułki, małe knajpki i stare autobusy, choć trzeba przyznać, że twórcom udaje się wydobyć z nich trochę magii. W ogólnym rozrachunku Budapeszt jawi się jednak jako miasto zwyczajne i przeciętne, tak jak zwyczajny i przeciętny jest Áron oraz jego znajomi. Filmowi Węgrzy wydają się idealnymi reprezentantami pokolenia młodych Europejczyków - tych „oburzonych”, którzy wkraczają w dorosłość w czasach kryzysu. (Podobnych portretów zbiorowych powstało w ostatnim czasie więcej, pierwszym przykładem z brzegu może być głośny serial Leny Dunham Dziewczyny, tutaj już nie Europa, a Stany). Bohaterowie Gábora Reisza spotykają się wieczorami w knajpkach aby wspólnie narzekać na otaczającą ich rzeczywistość: artystyczne niespełnienie, przytłaczający brak perspektyw, kiepską pracę i niskie zarobki, a my zastanawiamy się, czy nie oglądamy aby filmu o Polsce.


Wydawać by się mogło, że opowiadana przez Reisza historia musi być przygnębiająca i smutna, jednak całość okazuje się zaskakująco lekka i pozytywna. Zawdzięczamy to subtelnemu poczuciu humoru, które wprowadza solidną dawkę optymizmu. Reżyser snuje swą opowieść w intymny, kameralny sposób, trafnie odmierzając dawki ironii i kpiny. W filmie nie brakuje też akcentów surrealistycznych. Najbardziej zapadły mi w pamięć dwie sceny: otwierająca film, w której bohater wyobraża sobie, że umiera w rozmaitych miejscach, co pozostaje niezauważone przez przechodniów, a także kłótnia rodziców, którą bohater „wygłusza” poprzez wyciągnięcie wtyczki z kontaktu. Warto dotrwać do napisów końcowych, które prezentują się całkiem uroczo.

Polecam tę słodko-gorzką opowieść o ludziach, którym trudno odnaleźć się w ponowoczesności i globalnym kapitalizmie doby kryzysu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz