Timbuktu,
głośny film w reżyserii Abderrahmane Sissako. Obraz został nagrodzony wieloma
Cezarami, zdobył wyróżnienie w Cannes, a także rywalizował z Idą o Oscara w kategorii najlepszy film
nieanglojęzyczny. Wydawałoby się, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, ale
czy tak jest w istocie? Moim zdaniem nie do końca.
Francusko-mauretańska produkcja przedstawia losy
pewnej rodziny mieszkającej w tytułowym mieście nieopodal rzeki Niger. Kidane,
hodowca bydła, prowadzi spokojną (na tyle na ile to możliwe w obliczu wojny
domowej) egzystencję na obrzeżach miasta. Gdy nieumyślnie zabija jednego z
sąsiadów, przychodzi mu zmierzyć się z dżihadystami, którzy osądzają go wedle
prawa szariatu. Dżihadyści niedawno przejęli kontrolę nad miastem i nie
omieszkali wprowadzić swoich, mocno absurdalnych (a film te absurdy dodatkowo
podkreśla) porządków. Za pomocą megafonów ogłaszają takie wytyczne jak: zakaz
palenia papierosów, słuchania i wykonywania muzyki, gry w piłkę czy siedzenia
przed domem na ulicy. Kobiety zmuszone zostają do noszenia skarpet i
rękawiczek, nawet wówczas, gdy utrudnia im to wykonywanie swojej pracy.
Film jest bardzo stonowany, wyciszony, podobnie jak
mocno oszczędna gra aktorska. Akcja płynie powolnie, można wręcz powiedzieć, że
momentami stoi w miejscu, przez co obraz niebezpiecznie traci zainteresowanie
widza. Sceny ukazujące przemoc pojawiają się, ale są neutralizowane przez lekko
humorystyczne wstawki. Zapada w pamięć mecz rozgrywany przez miejscową
młodzież, która obywa się bez piłki i gra jedynie wyobrażonym przedmiotem. Ultrakonserwatywne
poglądy dżihadystów pękają w szwach od swoich wewnętrznych sprzeczności:
bojownicy używają tak przez siebie potępianych komórek, raperzy mówią, że
rapowanie jest grzechem, choć sami w to nie wierzą, a „wrogowie piłki” z
rozkoszą dyskutują o mundialu i niedawno widzianych rozrywkach. Malijskie
społeczeństwo jest podzielone: widzimy nie tylko różne odłamy islamu, które
interpretują Koran zupełnie inaczej, ale także odmienne dialekty, na każdym kroku
utrudniające porozumienie się między ludźmi i stale wymagające obecności
tłumaczy. Z pewnością za cenne należy uznać poruszenie tematu rozwijającego się
w Zachodniej Afryce dżihadu, mam jednak wrażenie, że nie dowiedziałem się z
filmu niczego nowego. Trudno za odkrywczą uznać myśl, że fundamentalizmy są złe, trudno też za takie uznać słowa jednej z
postaci, która mówi, że „ci, którzy zajmują się wojną, umierają szybko”.
Timbuktu
to film bez wątpienia dobry technicznie, wsparty ładnymi zdjęciami i ciekawą
muzyką. Porusza ważne zagadnienia, uważam jednak, że zamysł reżysera, aby koszmar
wojny i religijnego otumanienia ukazać w tak kameralny i niespieszny sposób nie
do końca spełnił swoje zadanie. Niemniej warto wybrać się na do kina, aby przekonać
się o tym samemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz