poniedziałek, 29 czerwca 2015

TIMBUKTU (2014)

Timbuktu, głośny film w reżyserii Abderrahmane Sissako. Obraz został nagrodzony wieloma Cezarami, zdobył wyróżnienie w Cannes, a także rywalizował z Idą o Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Wydawałoby się, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, ale czy tak jest w istocie? Moim zdaniem nie do końca.



Francusko-mauretańska produkcja przedstawia losy pewnej rodziny mieszkającej w tytułowym mieście nieopodal rzeki Niger. Kidane, hodowca bydła, prowadzi spokojną (na tyle na ile to możliwe w obliczu wojny domowej) egzystencję na obrzeżach miasta. Gdy nieumyślnie zabija jednego z sąsiadów, przychodzi mu zmierzyć się z dżihadystami, którzy osądzają go wedle prawa szariatu. Dżihadyści niedawno przejęli kontrolę nad miastem i nie omieszkali wprowadzić swoich, mocno absurdalnych (a film te absurdy dodatkowo podkreśla) porządków. Za pomocą megafonów ogłaszają takie wytyczne jak: zakaz palenia papierosów, słuchania i wykonywania muzyki, gry w piłkę czy siedzenia przed domem na ulicy. Kobiety zmuszone zostają do noszenia skarpet i rękawiczek, nawet wówczas, gdy utrudnia im to wykonywanie swojej pracy. 

Film jest bardzo stonowany, wyciszony, podobnie jak mocno oszczędna gra aktorska. Akcja płynie powolnie, można wręcz powiedzieć, że momentami stoi w miejscu, przez co obraz niebezpiecznie traci zainteresowanie widza. Sceny ukazujące przemoc pojawiają się, ale są neutralizowane przez lekko humorystyczne wstawki. Zapada w pamięć mecz rozgrywany przez miejscową młodzież, która obywa się bez piłki i gra jedynie wyobrażonym przedmiotem. Ultrakonserwatywne poglądy dżihadystów pękają w szwach od swoich wewnętrznych sprzeczności: bojownicy używają tak przez siebie potępianych komórek, raperzy mówią, że rapowanie jest grzechem, choć sami w to nie wierzą, a „wrogowie piłki” z rozkoszą dyskutują o mundialu i niedawno widzianych rozrywkach. Malijskie społeczeństwo jest podzielone: widzimy nie tylko różne odłamy islamu, które interpretują Koran zupełnie inaczej, ale także odmienne dialekty, na każdym kroku utrudniające porozumienie się między ludźmi i stale wymagające obecności tłumaczy. Z pewnością za cenne należy uznać poruszenie tematu rozwijającego się w Zachodniej Afryce dżihadu, mam jednak wrażenie, że nie dowiedziałem się z filmu niczego nowego. Trudno za odkrywczą uznać myśl, że fundamentalizmy są  złe, trudno też za takie uznać słowa jednej z postaci, która mówi, że „ci, którzy zajmują się wojną, umierają szybko”.

Timbuktu to film bez wątpienia dobry technicznie, wsparty ładnymi zdjęciami i ciekawą muzyką. Porusza ważne zagadnienia, uważam jednak, że zamysł reżysera, aby koszmar wojny i religijnego otumanienia ukazać w tak kameralny i niespieszny sposób nie do końca spełnił swoje zadanie. Niemniej warto wybrać się na do kina, aby przekonać się o tym samemu.


piątek, 12 czerwca 2015

PARA DO ŻYCIA (2010) / AKADEMIA DOKUMENTALNA


Sauna w budce telefonicznej? A może w kombajnie? Spotkałeś kiedyś w łaźni zwierzęta? Zobacz Parę do życia, fińsko-szwedzki dokument, który w 2011 roku kandydował do Oscara. Już jutro w kinie Orzeł! 

 

Obraz Joonasa Berghälla i Mika Hotakainena ukazuje niezwykłe przywiązanie Finów do tradycji korzystania z sauny. Te, jak się okazuje, mogą być pobudowane w najrozmaitszych, często zaskakujących miejscach. Jednak to nie sauna jest w filmie najważniejsza, a mężczyźni, którzy z niej korzystają. Kamera podpatruje intymne rozmowy, jakie toczą się w spowitych obłokami pary wnętrzach. Mężczyźni traktują saunę niczym konfesjonał: tam nie ma tematów tabu, wszyscy się otwierają i mówią o tym, o czym na co dzień uparcie milczą. Wydaje się rządzić niepisana zasada: co zostanie powiedziane w saunie, zostaje w saunie. Zamknięci w niewielkim pomieszczeniu mężczyźni są „wśród swoich”, mogą podzielić się bolesnymi historiami i przeżyciami. Tematyka poruszana przez bohaterów filmu jest dość poważna, można powiedzieć, że widzimy samo życie: gorycz rozstania, rozpacz po utracie bliskich, historie wzlotów i porażek. Wszystko to sprawia, że dokument ma dość smutny wydźwięk, na szczęście przełamany dowcipnymi akcentami.

Bohaterowie zdają się bezbronni, kamera rejestruje ich nagie ciała, przygląda się z bliska ich twarzom. W saunie przychodzi czas na zmierzenie się z obowiązującym w kulturze wizerunkiem męskości. Mężczyzn uczy się, aby nie okazywali emocji, aby byli twardzi i zdecydowani. Dopiero w kłębach pary mogą sobie pozwolić na pokazanie słabości, tutaj mogą się swobodnie wypłakać. Wiedzą, że spotkają się ze zrozumieniem. Podczas wizyty w saunie oczyszcza się nie tylko ciało, ale i dusza, i temu głównie poświęcony jest ten film.


Chciałbym też zwrócić uwagę na widoczny w filmie całkowity brak skrępowania nagością, brak jakiegokolwiek powiązania jej z seksualnością. Finowie są bezpruderyjni, rodzinną wizytę w łaźni i wspólną nagość traktują jako normalność, bez mrugnięcia okiem pomogą sobie w umyciu się czy polaniu wodą. Myślę, że w kraju, w którym co jakiś czas słyszy się o osobach oburzonych widokiem nagości na basenie bądź w saunie, szczególnie warto ten film obejrzeć, aby zapoznać się z prawdziwą kulturą korzystania z tego typu obiektów.

Nie pozostaje mi zrobić nic innego, jak serdecznie polecić zapoznanie się z tym dokumentem. Usłyszycie wiele przejmujących historii, i być może zrewidujecie swoje poglądy na temat Finlandii i jej mieszkańców.  

Projekcja w kinie Orzeł w sobotę,  13 czerwca o godz. 16. Wstęp 7 zł. Zapraszamy!

czwartek, 11 czerwca 2015

WIEK ADALINE (2015) / The Age of Adaline

    Zdecydowałem, choć od samego początku wypełniały mnie wątpliwości, obejrzę „Wiek Adaline”. Nie wiem, co mnie podkusiło. Być może wyszedłem z założenia co mnie nie zabije, to wzmocni – choć to przecież nieprawda. Jak się zresztą okazało twórcy Adaline potraktowali tę metaforę dość dosłownie, no ale zacznijmy od początku.

Jakiś czas temu znajoma zagadnęła mnie:

− Widziałeś „Wiek Adaline”?
− Yyy, romasidło?
− Nieee... no może trochę. Można powiedzieć, że w klimacie Benjamina Buttona („Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”). Faajneee.

Hmm całkiem niezła rekomendacja – pomyślałem. No i stało się. Obejrzałem „Wiek Adaline”.

    Zacznijmy od Buttona. Ile właściwie w Adaline jest jego przypadków? Przede wszystkim odtwórczyni tytułowej Adaline nie jest Bradem Pittem. To dobrze, bo wygląda, jak na mój gust, lepiej, ale za to gra już nieco gorzej, więc chyba jednak wolę Pitta. No, ale idźmy dalej. Podobnie jak to miało miejsce w Ciekawym przypadku Benjamina Buttona autorzy zdecydowali się zainstalować narratora. Sposób jego wdrożenia budzi jednak moje wątpliwości. Innymi słowy, choć jest przydatny, miałem wrażenie, że wtłoczono go tam na siłę, by uzyskać swego rodzaju klimat owianej tajemniczą aurą opowieści. Wyszło trochę nienaturalnie. Jest i Adaline, która cierpi na pewną osobliwą przypadłość.

​    Co z tą Adaline? Właściwie wszystko w normie. Przynajmniej do momentu, gdy pewnego razu, przydarza się jej dość nieoczekiwana historia. Niecodzienne zdarzenie z pogranicza magii – jak opisuje zaistniałą sytuację narrator. Otóż spada śnieg. Nie byłoby w tym właściwie nic nadzwyczajnego, bo przecież śnieg ma raczej w zwyczaju spadać, ale w Kalifornii już nie tak często. Tak więc, zaskoczona owym stanem rzeczy Adaline, a tak się niefortunnie składa, że podróżuje akurat samochodem, traci panowanie nad pojazdem. Auto zboczywszy z drogi spada z urwiska wprost do pobliskiej sadzawki, by następnie – jak to zwykle w tego rodzaju sytuacjach bywa – zostać porażone piorunem. Wskutek splotu tychże okoliczności proces starzenia się Adaline zostaje zatrzymany – no tak, co mnie nie zabije to mnie wzmocni. Nasza bohaterka zyskuje również inne super moce. No dobrze, poniosło mnie z tymi mocami – ale sami chyba przyznacie, że brzmi to jak narodziny kolejnego super mocarza w uniwersum Marvela.

    Niestarzenie się bywa problematyczne. Można wpaść na zazdrosną przyjaciółkę, podejrzliwego policjanta lub, co gorsza, agentów FBI usiłujących zatrzymać naszą bohaterkę, by uczynić z niej obiekt badań. Adaline zmuszona jest zatem do życia w ukryciu. Pewnego razu spotyka jednak młodego, przystojnego, szarmanckiego, bogatego, wrażliwego, inteligentnego faceta, który na dodatek potrafi gotować i majsterkuje. Adaline nie ma więc wyboru. Zakochuje się. Wychodząc naprzeciw Waszym wątpliwościom: tak to autentyczny wycinek fabuły filmu.

    „Wiek Adaline” to obraz momentami śmieszny, innym razem natomiast smutny, choć w obu przypadkach niekoniecznie w zamierzony przez autorów sposób. Znajdziemy w nim wyłącznie postacie  ciepłe, miłe i dobre, którym nieobce są patetyczne monologi. Wykreowany tu świat jest tak dalece  o d n a t u r a l n i o n y, że nawet weterynarz informując o konieczności uśpienia zwierzątka Adaline, czyni to w sposób poetycki. Nade wszystko jednak jest to film dość przewidywalny i nudny. Dobrnąwszy do jego połowy wiłem się w sobie na myśl o tym, co może mnie jeszcze czekać, po głowie krążyło mi natomiast: nie jesteś Adaline, nie jesteś Adaline, z każdą minutą oglądania tracisz minutę życia. Wytrwałem, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Czy było warto? Nie. Co prawda, w dalszej części pojawił się Harrison Ford, który wciąż jest znakomitym aktorem i uratował nieco całą sytuację. Nie wystarczyło to jednak, by „Wiek Adaline” móc nazwać dobrym filmem. 

    Adaline to do bólu schematyczne romansidło, choć trzeba przyznać, że trochę pokręcone. To film dość kiepski i raczej nieudany, lecz zwolennicy gatunku – a w szczególności płeć piękna :) – odnajdą w nim z całą pewnością dziesiątki ckliwych powodów, by myśleć inaczej.

sobota, 6 czerwca 2015

TAJEMNICE WIELKIEGO MUZEUM, reż. J. Holzhausen, Austria 2014

Film w sposób interesujący, czasami nawet żartobliwy przedstawia codzienność pracowników wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki.
Dokument J. Holzhausena pozbawiony jest wywiadów, komentarzy z offu, czy ścieżki dźwiękowej. Reżyser skupia się na bezpośredniej obserwacji i dzięki temu widz zagląda w każdy kąt i najmniejszy zakamarek tej instytucji. Poznajemy takie miejsca, które na co dzień są niedostępne dla zwiedzających.  



Tajemnice wielkiego muzeum poznajemy w momencie prac modernizacyjnych jednej z galerii – Kunstkammer. Muzeum to nie tylko bezcenne zbiory i eksponaty, ale również praca ludzi, dzięki której instytucja staje się miejscem atrakcyjnym dla zwiedzających turystów.
Reżyser Holzhausen pracował nad tym filmem dokumentalnym ponad 2 lata. I tak poznajemy cały zespół pracowników muzeum, który stanowi złożony łańcuch, w którym każdy jego element jest tak samo istotny dla sprawnego funkcjonowania całej instytucji. Od dyrektora zarządzającego po konserwatorów, dostawców i historyków sztuki.

Dokument pokazuje, że przedmioty nigdy nie istnieją w izolacji, ale zawsze w kontekście czyjejś pracy. Pokazanie tych eksponatów poprzedzała praca konkretnych osób. Reżyser nie tłumaczy nam, czym jest sztuka, ale ukazuje to, w jaki sposób może być ona zaprezentowana. Przedstawia cały proces koncepcyjny, który poprzedza daną prezentację.

Kamera ze szczególną uwagą śledzi małe dramaty poszczególnych osób, które często w pocie czoła pracują nad eksponatem. W ten sposób poznajemy konserwatora, który odkrywa, że jedno z dzieł Rubensa było kilkakrotnie przemalowywane. Być może niekoniecznie przez samego autora. Inny konserwator dosłownie wylewa siódme poty nad czyszczeniem i złożeniem statku wojennego.
Podglądamy nie tylko pracę konserwatorów, ale także zebranie zespołu zarządzającego, podczas którego jednym z dramatyczniejszych momentów jest gorąca dyskusja nad wyborem czcionki, która ma zmienić wizerunek muzeum na bardziej nowoczesny. Reżyser porusza kwestie dotyczące dostosowania działań związanych z zarządzaniem i promocją przy jednoczesnym pielęgnowaniu wartości istotnych z punktu widzenia dziedzictwa europejskiego. Stawia też pytanie, jaką rolę ma pełnić muzeum w kształtowaniu tożsamości narodowej.

Poznajemy Muzeum Historii Sztuki od kuchni. Odkrywamy kilka ciekawych przypadków, ale poza tym, nie dzieje się nic więcej. Nie dowiadujemy się niczego o poszczególnych pracownikach. Nie ma dramatyzmu. Brakuje zaskoczenia. Obserwujemy tych ludzi wyłącznie w trakcie pracy, która wykonywana jest w całkowitej ciszy i skupieniu, co w pewnym momencie może stać się dla widza nudne. Często ci ludzie, którzy stanowią integralną część tej instytucji, nie znają siebie nawzajem. Wydaje się, że są oni pozbawieni własnych historii. Jednak dość precyzyjne ujęcia kamery i przemyślany montaż odwzorowują atmosferę miejsca.



Film dokumentalny Tajemnice wielkiego muzeum otrzymał Nagrodę Caligari na MFF w Berlinie 2014 oraz Austriacką Nagrodę Filmową 2015 za najlepszy dokument.







czwartek, 4 czerwca 2015

TAXI TEHERAN W KINIE ORZEŁ

Taxi Teheran to intrygująca historia prosto z Bliskiego Wschodu. Jafar Panahi, znany irański reżyser, otrzymał od władz swojego kraju zakaz kręcenia filmów przez najbliższych 20 lat. Czy może być coś gorszego dla artysty? Mimo to Panahi nie poddaje się i znajduje sposoby, aby zaprezentować swoje dzieła publiczności na całym świecie. Najnowsze z nich nagrał małą kamerką, umieszczoną na desce rozdzielczej auta. Chałupnicza metoda i quasi-dokumentalny sznyt nadają obrazowi autentyzmu i pozwalają lepiej sobie wyobrazić sytuację osaczonych bohaterów.


Film rozpoczyna się od długiego ujęcia zza przedniej szyby samochodu. Przez parę chwil obserwujemy ruchliwą teherańską ulicę. Po pewnym czasie taksówka, którą prowadzi sam reżyser, rusza, zaraz wsiądą pasażerowie. Początkowe sceny od razu wprowadzają widza w specyficzną poetykę filmu, którego akcja ani na moment nie opuści wnętrza pojazdu. Efekt jest dość klaustrofobiczny - zamknięcie w tak niewielkiej przestrzeni dobrze oddaje duszną atmosferę republiki islamskiej, w której obowiązuje prawo szariatu, a wolność słowa nie istnieje.

Taksówka to swego rodzaju azyl Panahiego, stanowi jedyne bezpieczne miejsce, gdzie w miarę swobodnie może porozmawiać z przyjaciółmi, znajomymi bądź zupełnie obcymi ludźmi. Przypadkowe opowieści stopniowo odkrywają prawdziwe oblicze Iranu. Mimochodem wspomina się o licznych egzekucjach („tylko Chiny przeprowadzają ich więcej od nas”) czy represjach wobec kobiet, które chciały kibicować na stadionie, a skończyły w sali więziennej. Rozmowy co jakiś czas krążą wokół kinematografii: ktoś rozpoznaje reżysera, ktoś inny sprzedaje nielegalne płyty z zachodnimi produkcjami. Taxi Teheran pozwala wczuć się w rolę studenta szkoły filmowej, który uczy się zawodu reżysera, nie mając jednocześnie dostępu do najbardziej klasycznych pozycji. O tym, jak trudno nakręcić cokolwiek w Iranie, dowiadujemy się bezpośrednio od rezolutnej siostrzenicy reżysera, która opowiada, czego nauczyła się w szkole. Dziewczynka odczytuje z zeszytu całą listę zakazów, jakimi władze objęły dziesiątą muzę. Reżyser swoim obrazem protestuje przeciwko absurdalnym i praktycznie niemożliwym do spełnienia wytycznym, które dławią irańską sztukę filmową.

Choć brzmi to wszystko niezwykle poważnie, w filmie nie brakuje humoru i pogodnych akcentów, głównie dzięki postaci wygadanej siostrzenicy (Hana Saeidi). Panahi wnikliwie obserwuje otaczającą go rzeczywistość, której przygląda się z godnym podziwu spokojem i pogodą ducha. Ciekawi forma: zamazuje się granica między fikcją a dokumentem, oba rodzaje przenikają się i tworzą zaskakującą całość. Chwilami trudno się zorientować, czy oglądane wydarzenia dzieją się naprawdę, za co słowa uznania należą się aktorom. Reżyser urozmaica nieco zdjęcia poprzez sięgnięcie do najnowszych osiągnięć techniki: wprowadza obrazy z pozycji współpasażera, rejestrowane telefonem, aparatem oraz tabletem. 

Film został nagrodzony Złotym Niedźwiedziem podczas tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Jeśli chcecie dowiedzieć się, czym Irańczyk ujął światową publiczność, zapraszamy do Kina Orzeł.

Planowane seanse:
 5, 7 czerwca godz. 18.00,  
15, 16 czerwca godz. 20.00,
17 czerwca godz. 20:30.