sobota, 15 sierpnia 2015

FILMOWA BLOKADA SŁOWACKIEGO: PRZED WSCHODEM SŁOŃCA

Przed wschodem słońca to pierwsza część trylogii Richarda Linklatera. Dokładnie 27 stycznia minęło 20 lat od momentu pierwszej projekcji filmu na festiwalu w Sundance. Jednak upływ czasu w ogóle nie umniejszył wartości tego dzieła.



Dwadzieścia lat to piękny wiek. Właściwie początek dorosłości. Wiek, który może wydawać się mało istotny lub wręcz przeciwnie, okazać się jednym z najważniejszych etapów życia. Istoty wieku nie można pominąć w kontekście filmu Przed wschodem słońca. Główni bohaterowie – Francuzka Celine (Julie Delpy) i Amerykanin Jesse (Ethan Hawke) – mają zaledwie kilka lat więcej, gdy pierwszy raz krzyżują się ich drogi. Oboje zmierzają do różnych miejsc. Ona wraca do Paryża, on jedzie do Wiednia. Przypadkowe spotkanie, które całkowicie zmienia ich losy. Dobrze im się ze sobą rozmawia, dlatego też nie chcą tego przerywać, a Jesse wychodzi do Celine z propozycją: Wysiądź ze mną i zwiedźmy razem miasto. I tak zaczyna się historia...


Młodość ma to do siebie, że nie boi się ryzyka i podejmowania ważnych decyzji. Egocentryczna, skupiona na samej sobie, odważna i bardzo często nie zastanawiająca się nad konsekwencjami pewnych wyborów. To ona sprawia, że Celine i Jesse decydują się na przeżycie wspólnej przygody.
Sama historia jest nieskomplikowana, wręcz przyziemna. Film opiera się przede wszystkim na dialogu między głównymi bohaterami. Zwiedzanie Wiednia, chodzenie po pubach, sklepie z płytami winylowymi stanowią tylko tło. Jednak wbrew pozorom jest to atut tego filmu. Świetna gra aktorów sprawia, że dodatkowe wątki z udziałem innych postaci są zbędne. Zachwyca lekkość, swoboda i naturalność. Rozważania filozoficzne, wymiana poglądów na temat relacji damsko-męskich, poruszanie błahych kwestii – nie wpadają w pretensjonalność. Bo młodość oznacza właśnie autentyczność i spontaniczność. Nie ma w niej miejsca na udawanie i odgrywanie pozorów.

Reżyser nie zdecydował się na stworzenie opowieści o idealnej parze. Unika przedstawienia odwzorowanej historii o dwóch połówkach jabłka, które perfekcyjnie do siebie pasują. Na szczęście Linklater stroni od przesadnego intelektualizowania. Łączy inteligentny dialog z dozą dobrego humoru. Wydaje się, że Przed wschodem słońca jest zapowiedzią pewnej szerszej refleksji. Koniec filmu jest jednocześnie wprowadzeniem do pięknej historii dwojga młodych ludzi.

Opowieść odnosi się do przeżyć samego reżysera. 29-letni Richard Linklater poznał w Filadelfii w 1989 r. młodszą o 9 lat Amy Lehrhaupt. Spędzili razem kilka godzin, rozmawiając właściwie o wszystkim. Przez jakiś czas utrzymywali ze sobą kontakt, który ostatecznie się urwał.

Kolejna część filmu, mianowicie Przed zachodem słońca, weszła na ekrany kin w 2004 r. Natomiast ostatnia część Przed północą w 2013 r.

Film Przed wschodem słońca zdobył Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie.

wtorek, 4 sierpnia 2015

JURASSIC WORLD (2015)

Gdy wybierałem się na ten film do kina, nastawiałem się na najgorsze. Spodziewałem się bezdennej głupoty, idiotycznych dialogów, ogłuszającego hałasu… krótko mówiąc, niszczenia pozytywnych wspomnień, jakie do tej pory przechowuję w pamięci po obejrzeniu pierwszej części Parku Jurajskiego. Tymczasem spotkała mnie miła niespodzianka: choć nie jest to dzieło wybitne i wiele w nim absurdów i uproszczeń, to twórcom udało się osiągnąć to, co było ich zamiarem - bawiłem się świetnie.



Akcja filmu rozgrywa się na tej samej wyspie, na której zlokalizowany był pierwotnie Park Jurajski. Minęło ponad 20 lat, tym razem ośrodek z dinozaurami jest znacznie większy, głośniejszy i bardziej zatłoczony przez turystów. Skojarzenia z Disneylandem jak najbardziej uprawnione. Dinozaury, traktowane przez zarządców jak maszynki do zarabiania pieniędzy, zostają wprzęgnięte w komercyjną działalność wielkiego parku rozrywki. W filmie podkreślone zostaje wielokrotnie, z jak bardzo inteligentnymi, a zarazem wyjątkowo groźnymi stworzeniami mamy do czynienia, co nie powstrzymuje naukowców przed powołaniem do życia nowego, jeszcze groźniejszego gatunku. Ma on stanowić główną atrakcję parku, lecz okaże się na tyle przebiegły, że sytuacja wymknie się spod kontroli...

Filmowe wydarzenia toczą się szybko, a fabuła jest pretekstem do pokazania jak największej ilości prehistorycznych gadów. Zadziwia miejscami niewielki stopień zabezpieczenia turystów przed dinozaurami. Mogę przypuścić, że niektóre gatunki są roślinożerne i nie powinny bez powodu zaatakować człowieka, ale pływanie kajakiem praktycznie między łapami gigantycznych stworów, które w każdej chwili mogą wykonać jakiś nieprzewidziany ruch, wydaje się mieć mało wspólnego z rozsądkiem. Filmowe postaci są sztampowe i zarysowane ledwie szkicowo, o żadnym pogłębionym profilu psychologicznym nie ma mowy. Jak to zazwyczaj bywa, bohaterowie cudem unikają śmierci w masywnych szczękach potworów, czasem brakuje dosłownie jednego kłapnięcia prehistoryczną żuchwą. Dzieci w ciągu sekundy naprawiają zepsute auto. Natomiast główna postać kobieca (Bryce Dallas Howard jako apodyktyczna pracoholiczka) wytrwale biega po dżungli w szpilkach, nie porzuca ich nawet, gdy przychodzi jej uciekać przed tyranozaurem!



Ale dość o niedociągnięciach,  film pozwala bowiem o części z nich zapomnieć, a resztę potraktować z humorem.  To przede wszystkim niezłe widowisko, wspierane przez ciekawe efekty specjalne i bardzo dobre zdjęcia. Akcja trzyma w napięciu i raczej nie pozwala się nudzić. Dobrze sprawdza się Chris Pratt, w roli opanowanego poskramiacza raptorów. Film bawi się też w intertekstualne nawiązania do klasyki kina - przykładem niech będzie kapitalna scena ataku pterozaurów, przywołująca na myśl Ptaki Hitchcocka. Sporo również nostalgicznych odwołań do filmów Spielberga. To sprawnie wykonany blockbuster, polecam podejść do niego z dystansem, a naprawdę można się dobrze bawić. Fani dinozaurów powinni być zadowoleni.


A jeśli ktoś woli zaufać liczbom, być może przekona go fakt, że film niedawno stał się trzecim najbardziej dochodowym obrazem w historii kina.

czwartek, 30 lipca 2015

SENS ŻYCIA ORAZ JEGO BRAK (2014)

Zeszłoroczny film Gábora Reisza to tragikomedia przepełniona niebanalnym poczuciem humoru z lekką domieszką absurdu. Debiutujący reżyser zapewnia widzom ironiczne spojrzenie na współczesne Węgry i pokolenie 30-latków, którzy nie chcą dorosnąć.



Główny bohater to Áron (w tej roli Áron Ferenczik), nieco nieporadny 29-latek, którego dopiero co zostawiła dziewczyna. Chłopak ukończył studia z historii filmu, ale nigdy w życiu nie pracował. Wynajmuje małe mieszkanie, lecz wciąż pozostaje uzależniony od pomocy rodziców. W filmie widzimy, jak próbuje poradzić sobie po rozstaniu i jak stara się odnaleźć w dorosłym życiu, pełnym norm i rutynowych czynności, którym nie chce/nie może się podporządkować.  W znoszonych swetrach, okularach i wiecznie zmierzwionych włosach, posyłając światu pełne zadziwienia spojrzenia, Áron momentami jest rozczulająco bezradny, niekiedy zaś mamy ochotę poklepać go po ramieniu i wykrzyczeć „ogarnij się wreszcie!”. Jego obrazu dopełnia nadopiekuńcza matka (napisze za syna CV, wyrzuci sprane bokserki, a nawet uczesze w razie potrzeby!) oraz pozostający w jej cieniu ojciec, który w strategicznych momentach trzyma się na uboczu. Niesamodzielność, zagubienie i porozstaniowa depresja podkreślone zostają rozedrganymi, nerwowymi zdjęciami kręconymi z ręki. I gdy wydaje się, że w życiu Árona nic ciekawego się nie zdarzy, nagle pojawia się możliwość podróży do Lizbony, a na jego codziennej trasie po Budapeszcie staje urocza kontrolerka biletów. Czy Áron weźmie w końcu własny los w swoje ręce?




Wspomniany Budapeszt stale miga w tle wędrówek bohatera filmu, ale jego wizerunkowi daleko do turystycznego wyobrażenia. Składają się nań głównie zaniedbane zaułki, małe knajpki i stare autobusy, choć trzeba przyznać, że twórcom udaje się wydobyć z nich trochę magii. W ogólnym rozrachunku Budapeszt jawi się jednak jako miasto zwyczajne i przeciętne, tak jak zwyczajny i przeciętny jest Áron oraz jego znajomi. Filmowi Węgrzy wydają się idealnymi reprezentantami pokolenia młodych Europejczyków - tych „oburzonych”, którzy wkraczają w dorosłość w czasach kryzysu. (Podobnych portretów zbiorowych powstało w ostatnim czasie więcej, pierwszym przykładem z brzegu może być głośny serial Leny Dunham Dziewczyny, tutaj już nie Europa, a Stany). Bohaterowie Gábora Reisza spotykają się wieczorami w knajpkach aby wspólnie narzekać na otaczającą ich rzeczywistość: artystyczne niespełnienie, przytłaczający brak perspektyw, kiepską pracę i niskie zarobki, a my zastanawiamy się, czy nie oglądamy aby filmu o Polsce.


Wydawać by się mogło, że opowiadana przez Reisza historia musi być przygnębiająca i smutna, jednak całość okazuje się zaskakująco lekka i pozytywna. Zawdzięczamy to subtelnemu poczuciu humoru, które wprowadza solidną dawkę optymizmu. Reżyser snuje swą opowieść w intymny, kameralny sposób, trafnie odmierzając dawki ironii i kpiny. W filmie nie brakuje też akcentów surrealistycznych. Najbardziej zapadły mi w pamięć dwie sceny: otwierająca film, w której bohater wyobraża sobie, że umiera w rozmaitych miejscach, co pozostaje niezauważone przez przechodniów, a także kłótnia rodziców, którą bohater „wygłusza” poprzez wyciągnięcie wtyczki z kontaktu. Warto dotrwać do napisów końcowych, które prezentują się całkiem uroczo.

Polecam tę słodko-gorzką opowieść o ludziach, którym trudno odnaleźć się w ponowoczesności i globalnym kapitalizmie doby kryzysu.

sobota, 18 lipca 2015

Lost River (2014)

Detroit. Miasto przemysłowego upadku. Opustoszałe gmachy fabryk i zniszczone domy. Tyle zostało po latach świetności tego miasta. Niegdyś siódme największe miasto Ameryki, dzisiaj miejsce, z którego się ucieka i do którego już nigdy nie wraca. Mroczne i pełne przemocy. Ulice, na których pozostało coraz mniej zamieszkanych domów. Niespełniony American Dream...




Lost River to reżyserski debiut Ryana Goslinga. W ubiegłym roku w Cannes został bardzo mocno skrytykowany. Recenzenci festiwalowi nie zostawili na Goslingu suchej nitki. Uznali m.in. że film jest „totalną katastrofą”.

Reżyser ma jakąś wizję. Chce przedstawić przeklęte miejsce, w którym jedni próbują przetrwać, inni natomiast uciekają w poszukiwaniu lepszego życia. Ci, którzy zostali, ledwo wiążą koniec z końcem, zajmując się zbieraniem i sprzedawaniem złomu czy występami w klubie nocnym.

Billy razem ze swoimi synami postanawia zostać. Aby spłacić dług za dom, jej syn Bones zmuszony jest zbierać miedź z okolicznych opuszczonych budynków, właściwie ruin. Wszystko to robi w tajemnicy przed groźnym i niebezpiecznym tyranem. Bully rządzi okolicą i nie waha się wyrządzić krzywdy każdemu, kto mu się sprzeciwi. Bankier Dave aranżuje krwawe przedstawienia przyciągające tłumy, dla których jest to jedyna rozrywka i możliwość oderwania się od przytłaczającej rzeczywistości. Billy, aby nie stracić dachu nad głową, bierze udział w jego „krwawym” przedsięwzięciu. Jedynie staruszka Belladonna zawiesza się w świecie swoich wspomnień, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się tu i teraz. Niby mroczna opowieść, ale ukazana w dość trywialny sposób. Nieskomplikowana historia. 

Ryan Gosling jest zainspirowany innymi reżyserami. Bardzo mocno czerpie z twórczości Davida Lyncha. Można zarzucić reżyserowi epigonizm. Jednak nie jest to największy jego mankament. Brak zdecydowania, a co za tym idzie, za dużo różnych konwencji. Próba ich połączenia nie wyszła Goslingowi najlepiej. Nasuwa się pytanie, ile jest Goslinga w Goslingu? Co naprawdę chciał pokazać?

Wydaje mi się, że są w tym filmie pewne luki i jest to taki reżyserski zarys, a nie fabuła zaplanowana od początku do końca. Mam pewne wątpliwości, co autor ma na myśli. Nie wiadomo, co trzyma w tym miejscu bohaterów poza sentymentem, wspomnieniami, ale też uporem. Przecież wszystkie dotykające ich nieszczęścia są dziełem ludzi. Oszustwa i korupcja to główne przyczyny upadku Detroit.

Brakuje ciekawej historii. Są ładne obrazki, które bardzo dobrze przedstawiają upadek i dramat nie tylko tego miasta, ale także jego mieszkańców. Społeczne zepsucie. Jednak ewidentnie brakuje treści. Reżyser roztkliwia się nad pięknem rozpadu. W efekcie film może zawodzić, ale nadrabia muzyką. 

wtorek, 7 lipca 2015

FILMOWA BLOKADA MOSTOWEJ - CIENIE WE MGLE


Woody Allen to jeden z najoryginalniejszych artystów kina współczesnego. Jedni zarzucają mu, że jego filmy niczym nie różnią się od siebie, inni uwielbiają go za niespotykany styl. Jest znany jako twórca „intelektualnej komedii”. Czterokrotny zdobywca Oscara.



Cienie we mgle to film z 1991 r. Dość specyficzny. Realizowany w konwencji niemieckiego ekspresjonizmu. Czarno-biała komedia kryminalna, ze szczególnym naciskiem na słowo „komedia”.

W miasteczku grasuje seryjny morderca-dusiciel. Bibliotekarz Kleinman zostaje obudzony w środku nocy przez straż obywatelską, która rusza w pogoń za tajemniczym zbrodniarzem. Jednak po chwili wszyscy gdzieś znikają, a Kleinman pozostaje sam na opustoszałej ulicy. Czy tego chce, czy nie, musi przyłączyć się do obławy i pomóc w złapaniu dusiciela. W tym samym czasie w mieście przebywa cyrk. Przez całą akcję filmu neurotyczny księgarz nie zna swojej roli w planie. Śledzimy jego wędrówkę i spotkania z różnymi ludźmi.

Noc, śmierć i cyrk to tematy, które były bardzo często wykorzystywane przez ekspresjonistów. Jednak Allen nie odtwarza tylko tych motywów. Wzbogaca je o tematy egzystencjalne. Jednak wątek kryminalny zostaje zdominowany m.in. przez uwagi o Bogu czy miłości. Szczególnie neurotyk Kleinman daje nam ogromną dawkę inteligentnego humoru. Można spodziewać się, że dość szybko poznamy, kim jest seryjny morderca. Dlatego warto skupić swoją uwagę na scenariuszu, ponieważ jest on nasycony ostrymi, ale też zabawnymi dialogami. W allenowskim stylu.

Intryga nie jest tak bardzo wciągająca i nie zapiera tchu w piersiach. Jednak warto zwrócić uwagę na całą oprawę filmu. Scenografia, ale też zdjęcia, robią naprawdę duże wrażenie. Film jest czarno-biały, ale nie ze względu na ówczesne możliwości techniczne. Taka była koncepcja reżysera. Gra świateł i praca kamery dają naprawdę świetny efekt. Warstwę wizualną bardzo dobrze dopełnia muzyka – Allen w Cieniach we mgle wykorzystał utwory Kurta Weila, które pochodzą z Opery za trzy grosze.

Warto także zwrócić uwagę na gwiazdorską obsadę filmu. Oprócz Allena i Farrow, w komedii wystąpiły takie gwiazdy, jak: Jodie Foster, John Malkovich, John Cusack czy Madonna. Osoby, które pojawiły się w tym filmie, grają „normalne” i „zwyczajne” role, nawet rólki.
Woody Allen stworzył w Cieniach we mgle niepowtarzalną atmosferę, która naprawdę przykuwa uwagę widza. Może on na niecałe 1,5 godziny przenieść się w czasie. Hipnotyczna atmosfera i gwiazdorska obsada to dwa główne wyznaczniki komedii. Naprawdę warto zapoznać się z tym filmem. 

poniedziałek, 29 czerwca 2015

TIMBUKTU (2014)

Timbuktu, głośny film w reżyserii Abderrahmane Sissako. Obraz został nagrodzony wieloma Cezarami, zdobył wyróżnienie w Cannes, a także rywalizował z Idą o Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Wydawałoby się, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, ale czy tak jest w istocie? Moim zdaniem nie do końca.



Francusko-mauretańska produkcja przedstawia losy pewnej rodziny mieszkającej w tytułowym mieście nieopodal rzeki Niger. Kidane, hodowca bydła, prowadzi spokojną (na tyle na ile to możliwe w obliczu wojny domowej) egzystencję na obrzeżach miasta. Gdy nieumyślnie zabija jednego z sąsiadów, przychodzi mu zmierzyć się z dżihadystami, którzy osądzają go wedle prawa szariatu. Dżihadyści niedawno przejęli kontrolę nad miastem i nie omieszkali wprowadzić swoich, mocno absurdalnych (a film te absurdy dodatkowo podkreśla) porządków. Za pomocą megafonów ogłaszają takie wytyczne jak: zakaz palenia papierosów, słuchania i wykonywania muzyki, gry w piłkę czy siedzenia przed domem na ulicy. Kobiety zmuszone zostają do noszenia skarpet i rękawiczek, nawet wówczas, gdy utrudnia im to wykonywanie swojej pracy. 

Film jest bardzo stonowany, wyciszony, podobnie jak mocno oszczędna gra aktorska. Akcja płynie powolnie, można wręcz powiedzieć, że momentami stoi w miejscu, przez co obraz niebezpiecznie traci zainteresowanie widza. Sceny ukazujące przemoc pojawiają się, ale są neutralizowane przez lekko humorystyczne wstawki. Zapada w pamięć mecz rozgrywany przez miejscową młodzież, która obywa się bez piłki i gra jedynie wyobrażonym przedmiotem. Ultrakonserwatywne poglądy dżihadystów pękają w szwach od swoich wewnętrznych sprzeczności: bojownicy używają tak przez siebie potępianych komórek, raperzy mówią, że rapowanie jest grzechem, choć sami w to nie wierzą, a „wrogowie piłki” z rozkoszą dyskutują o mundialu i niedawno widzianych rozrywkach. Malijskie społeczeństwo jest podzielone: widzimy nie tylko różne odłamy islamu, które interpretują Koran zupełnie inaczej, ale także odmienne dialekty, na każdym kroku utrudniające porozumienie się między ludźmi i stale wymagające obecności tłumaczy. Z pewnością za cenne należy uznać poruszenie tematu rozwijającego się w Zachodniej Afryce dżihadu, mam jednak wrażenie, że nie dowiedziałem się z filmu niczego nowego. Trudno za odkrywczą uznać myśl, że fundamentalizmy są  złe, trudno też za takie uznać słowa jednej z postaci, która mówi, że „ci, którzy zajmują się wojną, umierają szybko”.

Timbuktu to film bez wątpienia dobry technicznie, wsparty ładnymi zdjęciami i ciekawą muzyką. Porusza ważne zagadnienia, uważam jednak, że zamysł reżysera, aby koszmar wojny i religijnego otumanienia ukazać w tak kameralny i niespieszny sposób nie do końca spełnił swoje zadanie. Niemniej warto wybrać się na do kina, aby przekonać się o tym samemu.


piątek, 12 czerwca 2015

PARA DO ŻYCIA (2010) / AKADEMIA DOKUMENTALNA


Sauna w budce telefonicznej? A może w kombajnie? Spotkałeś kiedyś w łaźni zwierzęta? Zobacz Parę do życia, fińsko-szwedzki dokument, który w 2011 roku kandydował do Oscara. Już jutro w kinie Orzeł! 

 

Obraz Joonasa Berghälla i Mika Hotakainena ukazuje niezwykłe przywiązanie Finów do tradycji korzystania z sauny. Te, jak się okazuje, mogą być pobudowane w najrozmaitszych, często zaskakujących miejscach. Jednak to nie sauna jest w filmie najważniejsza, a mężczyźni, którzy z niej korzystają. Kamera podpatruje intymne rozmowy, jakie toczą się w spowitych obłokami pary wnętrzach. Mężczyźni traktują saunę niczym konfesjonał: tam nie ma tematów tabu, wszyscy się otwierają i mówią o tym, o czym na co dzień uparcie milczą. Wydaje się rządzić niepisana zasada: co zostanie powiedziane w saunie, zostaje w saunie. Zamknięci w niewielkim pomieszczeniu mężczyźni są „wśród swoich”, mogą podzielić się bolesnymi historiami i przeżyciami. Tematyka poruszana przez bohaterów filmu jest dość poważna, można powiedzieć, że widzimy samo życie: gorycz rozstania, rozpacz po utracie bliskich, historie wzlotów i porażek. Wszystko to sprawia, że dokument ma dość smutny wydźwięk, na szczęście przełamany dowcipnymi akcentami.

Bohaterowie zdają się bezbronni, kamera rejestruje ich nagie ciała, przygląda się z bliska ich twarzom. W saunie przychodzi czas na zmierzenie się z obowiązującym w kulturze wizerunkiem męskości. Mężczyzn uczy się, aby nie okazywali emocji, aby byli twardzi i zdecydowani. Dopiero w kłębach pary mogą sobie pozwolić na pokazanie słabości, tutaj mogą się swobodnie wypłakać. Wiedzą, że spotkają się ze zrozumieniem. Podczas wizyty w saunie oczyszcza się nie tylko ciało, ale i dusza, i temu głównie poświęcony jest ten film.


Chciałbym też zwrócić uwagę na widoczny w filmie całkowity brak skrępowania nagością, brak jakiegokolwiek powiązania jej z seksualnością. Finowie są bezpruderyjni, rodzinną wizytę w łaźni i wspólną nagość traktują jako normalność, bez mrugnięcia okiem pomogą sobie w umyciu się czy polaniu wodą. Myślę, że w kraju, w którym co jakiś czas słyszy się o osobach oburzonych widokiem nagości na basenie bądź w saunie, szczególnie warto ten film obejrzeć, aby zapoznać się z prawdziwą kulturą korzystania z tego typu obiektów.

Nie pozostaje mi zrobić nic innego, jak serdecznie polecić zapoznanie się z tym dokumentem. Usłyszycie wiele przejmujących historii, i być może zrewidujecie swoje poglądy na temat Finlandii i jej mieszkańców.  

Projekcja w kinie Orzeł w sobotę,  13 czerwca o godz. 16. Wstęp 7 zł. Zapraszamy!

czwartek, 11 czerwca 2015

WIEK ADALINE (2015) / The Age of Adaline

    Zdecydowałem, choć od samego początku wypełniały mnie wątpliwości, obejrzę „Wiek Adaline”. Nie wiem, co mnie podkusiło. Być może wyszedłem z założenia co mnie nie zabije, to wzmocni – choć to przecież nieprawda. Jak się zresztą okazało twórcy Adaline potraktowali tę metaforę dość dosłownie, no ale zacznijmy od początku.

Jakiś czas temu znajoma zagadnęła mnie:

− Widziałeś „Wiek Adaline”?
− Yyy, romasidło?
− Nieee... no może trochę. Można powiedzieć, że w klimacie Benjamina Buttona („Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”). Faajneee.

Hmm całkiem niezła rekomendacja – pomyślałem. No i stało się. Obejrzałem „Wiek Adaline”.

    Zacznijmy od Buttona. Ile właściwie w Adaline jest jego przypadków? Przede wszystkim odtwórczyni tytułowej Adaline nie jest Bradem Pittem. To dobrze, bo wygląda, jak na mój gust, lepiej, ale za to gra już nieco gorzej, więc chyba jednak wolę Pitta. No, ale idźmy dalej. Podobnie jak to miało miejsce w Ciekawym przypadku Benjamina Buttona autorzy zdecydowali się zainstalować narratora. Sposób jego wdrożenia budzi jednak moje wątpliwości. Innymi słowy, choć jest przydatny, miałem wrażenie, że wtłoczono go tam na siłę, by uzyskać swego rodzaju klimat owianej tajemniczą aurą opowieści. Wyszło trochę nienaturalnie. Jest i Adaline, która cierpi na pewną osobliwą przypadłość.

​    Co z tą Adaline? Właściwie wszystko w normie. Przynajmniej do momentu, gdy pewnego razu, przydarza się jej dość nieoczekiwana historia. Niecodzienne zdarzenie z pogranicza magii – jak opisuje zaistniałą sytuację narrator. Otóż spada śnieg. Nie byłoby w tym właściwie nic nadzwyczajnego, bo przecież śnieg ma raczej w zwyczaju spadać, ale w Kalifornii już nie tak często. Tak więc, zaskoczona owym stanem rzeczy Adaline, a tak się niefortunnie składa, że podróżuje akurat samochodem, traci panowanie nad pojazdem. Auto zboczywszy z drogi spada z urwiska wprost do pobliskiej sadzawki, by następnie – jak to zwykle w tego rodzaju sytuacjach bywa – zostać porażone piorunem. Wskutek splotu tychże okoliczności proces starzenia się Adaline zostaje zatrzymany – no tak, co mnie nie zabije to mnie wzmocni. Nasza bohaterka zyskuje również inne super moce. No dobrze, poniosło mnie z tymi mocami – ale sami chyba przyznacie, że brzmi to jak narodziny kolejnego super mocarza w uniwersum Marvela.

    Niestarzenie się bywa problematyczne. Można wpaść na zazdrosną przyjaciółkę, podejrzliwego policjanta lub, co gorsza, agentów FBI usiłujących zatrzymać naszą bohaterkę, by uczynić z niej obiekt badań. Adaline zmuszona jest zatem do życia w ukryciu. Pewnego razu spotyka jednak młodego, przystojnego, szarmanckiego, bogatego, wrażliwego, inteligentnego faceta, który na dodatek potrafi gotować i majsterkuje. Adaline nie ma więc wyboru. Zakochuje się. Wychodząc naprzeciw Waszym wątpliwościom: tak to autentyczny wycinek fabuły filmu.

    „Wiek Adaline” to obraz momentami śmieszny, innym razem natomiast smutny, choć w obu przypadkach niekoniecznie w zamierzony przez autorów sposób. Znajdziemy w nim wyłącznie postacie  ciepłe, miłe i dobre, którym nieobce są patetyczne monologi. Wykreowany tu świat jest tak dalece  o d n a t u r a l n i o n y, że nawet weterynarz informując o konieczności uśpienia zwierzątka Adaline, czyni to w sposób poetycki. Nade wszystko jednak jest to film dość przewidywalny i nudny. Dobrnąwszy do jego połowy wiłem się w sobie na myśl o tym, co może mnie jeszcze czekać, po głowie krążyło mi natomiast: nie jesteś Adaline, nie jesteś Adaline, z każdą minutą oglądania tracisz minutę życia. Wytrwałem, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Czy było warto? Nie. Co prawda, w dalszej części pojawił się Harrison Ford, który wciąż jest znakomitym aktorem i uratował nieco całą sytuację. Nie wystarczyło to jednak, by „Wiek Adaline” móc nazwać dobrym filmem. 

    Adaline to do bólu schematyczne romansidło, choć trzeba przyznać, że trochę pokręcone. To film dość kiepski i raczej nieudany, lecz zwolennicy gatunku – a w szczególności płeć piękna :) – odnajdą w nim z całą pewnością dziesiątki ckliwych powodów, by myśleć inaczej.

sobota, 6 czerwca 2015

TAJEMNICE WIELKIEGO MUZEUM, reż. J. Holzhausen, Austria 2014

Film w sposób interesujący, czasami nawet żartobliwy przedstawia codzienność pracowników wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki.
Dokument J. Holzhausena pozbawiony jest wywiadów, komentarzy z offu, czy ścieżki dźwiękowej. Reżyser skupia się na bezpośredniej obserwacji i dzięki temu widz zagląda w każdy kąt i najmniejszy zakamarek tej instytucji. Poznajemy takie miejsca, które na co dzień są niedostępne dla zwiedzających.  



Tajemnice wielkiego muzeum poznajemy w momencie prac modernizacyjnych jednej z galerii – Kunstkammer. Muzeum to nie tylko bezcenne zbiory i eksponaty, ale również praca ludzi, dzięki której instytucja staje się miejscem atrakcyjnym dla zwiedzających turystów.
Reżyser Holzhausen pracował nad tym filmem dokumentalnym ponad 2 lata. I tak poznajemy cały zespół pracowników muzeum, który stanowi złożony łańcuch, w którym każdy jego element jest tak samo istotny dla sprawnego funkcjonowania całej instytucji. Od dyrektora zarządzającego po konserwatorów, dostawców i historyków sztuki.

Dokument pokazuje, że przedmioty nigdy nie istnieją w izolacji, ale zawsze w kontekście czyjejś pracy. Pokazanie tych eksponatów poprzedzała praca konkretnych osób. Reżyser nie tłumaczy nam, czym jest sztuka, ale ukazuje to, w jaki sposób może być ona zaprezentowana. Przedstawia cały proces koncepcyjny, który poprzedza daną prezentację.

Kamera ze szczególną uwagą śledzi małe dramaty poszczególnych osób, które często w pocie czoła pracują nad eksponatem. W ten sposób poznajemy konserwatora, który odkrywa, że jedno z dzieł Rubensa było kilkakrotnie przemalowywane. Być może niekoniecznie przez samego autora. Inny konserwator dosłownie wylewa siódme poty nad czyszczeniem i złożeniem statku wojennego.
Podglądamy nie tylko pracę konserwatorów, ale także zebranie zespołu zarządzającego, podczas którego jednym z dramatyczniejszych momentów jest gorąca dyskusja nad wyborem czcionki, która ma zmienić wizerunek muzeum na bardziej nowoczesny. Reżyser porusza kwestie dotyczące dostosowania działań związanych z zarządzaniem i promocją przy jednoczesnym pielęgnowaniu wartości istotnych z punktu widzenia dziedzictwa europejskiego. Stawia też pytanie, jaką rolę ma pełnić muzeum w kształtowaniu tożsamości narodowej.

Poznajemy Muzeum Historii Sztuki od kuchni. Odkrywamy kilka ciekawych przypadków, ale poza tym, nie dzieje się nic więcej. Nie dowiadujemy się niczego o poszczególnych pracownikach. Nie ma dramatyzmu. Brakuje zaskoczenia. Obserwujemy tych ludzi wyłącznie w trakcie pracy, która wykonywana jest w całkowitej ciszy i skupieniu, co w pewnym momencie może stać się dla widza nudne. Często ci ludzie, którzy stanowią integralną część tej instytucji, nie znają siebie nawzajem. Wydaje się, że są oni pozbawieni własnych historii. Jednak dość precyzyjne ujęcia kamery i przemyślany montaż odwzorowują atmosferę miejsca.



Film dokumentalny Tajemnice wielkiego muzeum otrzymał Nagrodę Caligari na MFF w Berlinie 2014 oraz Austriacką Nagrodę Filmową 2015 za najlepszy dokument.







czwartek, 4 czerwca 2015

TAXI TEHERAN W KINIE ORZEŁ

Taxi Teheran to intrygująca historia prosto z Bliskiego Wschodu. Jafar Panahi, znany irański reżyser, otrzymał od władz swojego kraju zakaz kręcenia filmów przez najbliższych 20 lat. Czy może być coś gorszego dla artysty? Mimo to Panahi nie poddaje się i znajduje sposoby, aby zaprezentować swoje dzieła publiczności na całym świecie. Najnowsze z nich nagrał małą kamerką, umieszczoną na desce rozdzielczej auta. Chałupnicza metoda i quasi-dokumentalny sznyt nadają obrazowi autentyzmu i pozwalają lepiej sobie wyobrazić sytuację osaczonych bohaterów.


Film rozpoczyna się od długiego ujęcia zza przedniej szyby samochodu. Przez parę chwil obserwujemy ruchliwą teherańską ulicę. Po pewnym czasie taksówka, którą prowadzi sam reżyser, rusza, zaraz wsiądą pasażerowie. Początkowe sceny od razu wprowadzają widza w specyficzną poetykę filmu, którego akcja ani na moment nie opuści wnętrza pojazdu. Efekt jest dość klaustrofobiczny - zamknięcie w tak niewielkiej przestrzeni dobrze oddaje duszną atmosferę republiki islamskiej, w której obowiązuje prawo szariatu, a wolność słowa nie istnieje.

Taksówka to swego rodzaju azyl Panahiego, stanowi jedyne bezpieczne miejsce, gdzie w miarę swobodnie może porozmawiać z przyjaciółmi, znajomymi bądź zupełnie obcymi ludźmi. Przypadkowe opowieści stopniowo odkrywają prawdziwe oblicze Iranu. Mimochodem wspomina się o licznych egzekucjach („tylko Chiny przeprowadzają ich więcej od nas”) czy represjach wobec kobiet, które chciały kibicować na stadionie, a skończyły w sali więziennej. Rozmowy co jakiś czas krążą wokół kinematografii: ktoś rozpoznaje reżysera, ktoś inny sprzedaje nielegalne płyty z zachodnimi produkcjami. Taxi Teheran pozwala wczuć się w rolę studenta szkoły filmowej, który uczy się zawodu reżysera, nie mając jednocześnie dostępu do najbardziej klasycznych pozycji. O tym, jak trudno nakręcić cokolwiek w Iranie, dowiadujemy się bezpośrednio od rezolutnej siostrzenicy reżysera, która opowiada, czego nauczyła się w szkole. Dziewczynka odczytuje z zeszytu całą listę zakazów, jakimi władze objęły dziesiątą muzę. Reżyser swoim obrazem protestuje przeciwko absurdalnym i praktycznie niemożliwym do spełnienia wytycznym, które dławią irańską sztukę filmową.

Choć brzmi to wszystko niezwykle poważnie, w filmie nie brakuje humoru i pogodnych akcentów, głównie dzięki postaci wygadanej siostrzenicy (Hana Saeidi). Panahi wnikliwie obserwuje otaczającą go rzeczywistość, której przygląda się z godnym podziwu spokojem i pogodą ducha. Ciekawi forma: zamazuje się granica między fikcją a dokumentem, oba rodzaje przenikają się i tworzą zaskakującą całość. Chwilami trudno się zorientować, czy oglądane wydarzenia dzieją się naprawdę, za co słowa uznania należą się aktorom. Reżyser urozmaica nieco zdjęcia poprzez sięgnięcie do najnowszych osiągnięć techniki: wprowadza obrazy z pozycji współpasażera, rejestrowane telefonem, aparatem oraz tabletem. 

Film został nagrodzony Złotym Niedźwiedziem podczas tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Jeśli chcecie dowiedzieć się, czym Irańczyk ujął światową publiczność, zapraszamy do Kina Orzeł.

Planowane seanse:
 5, 7 czerwca godz. 18.00,  
15, 16 czerwca godz. 20.00,
17 czerwca godz. 20:30.

piątek, 29 maja 2015

Dzień Dziecka z Astrid Lindgren w KINIE ORZEŁ


Kto z nas w dzieciństwie nie czytał powieści o przygodach 'Dzieci z Bullerbyn'. Nie czytałeś? Zatem na pewno widziałeś choć jeden film o tych bohaterach. Teraz będziesz miał niepowtarzalną okazję zobaczyć go na wielkim ekranie.

Z okazji Dnia Dziecka w ponad 20 miastach w Polsce (w tym w Kinie Orzeł) odbędzie się niezwykłe wydarzenie, które będzie swoistym „powrotem do przeszłości”. Przez pięć dni w naszym kinie będzie odbywał się Przegląd Filmów z Bohaterami Astrid Lindgren. Ta znana na całym świecie szwedzka pisarka, stała się autorką uwielbianych nie tylko przez dzieci powieści. Są one czytane i uwielbiane przez kolejne pokolenia, a historie, które - charakteryzują się sporą dawką życiowych mądrości, bawią i wzruszają czytelników bez względu na wiek.

W nadchodzących dniach dorośli będą mogli przenieść się do czasów dzieciństwa, a młodsi widzowie zapoznać się z adaptacjami opowiadań znanych dzięki szkole i rodzicom. Zobaczymy aż 13 filmów z czego każdy jest familijną przygodą, którą warto przeżyć ze swoimi pociechami z okazji ich święta.


REPERTUAR PRZEGLĄDU: 

30.05.
g. 15.00 NILS PALUSZEK
g. 17.00 DZIECI Z BULLERBYN

31.05.
g. 10.00 MADIKA Z CZERWCOWEGO WZGÓRZA
g. 11.30 NOWE PRZYGODY DZIECI Z BULLERBYN
g. 13.30 RAZMUS WŁÓCZĘGA

01.06. DZIEŃ DZIECKA
g. 11.00 DZIECI Z BULLERBYN
g. 12.45 RONJA, CÓRKA ZBÓJNIKA
g. 15.30 DZIECI Z BULLERBYN
g. 17.15 RONJA, CÓRKA ZBÓJNIKA

02.06.
g. 12.00 NILS PALUSZEK
g. 14.00 MADIKA Z CZERWCOWEGO WZGÓRZA

03.06.
g. 10.00 NOWE PRZYGODY DZIECI Z BULLERBYN
g. 12.00 RAZMUS WŁÓCZĘGA

Cena biletu 10 zł.

Serdecznie zapraszamy!

sobota, 23 maja 2015

WIZYTA (2014)/ 12TH DOCS AGAINST GRAVITY FF BYDGOSZCZ

Wyobraź sobie, że pewnego spokojnego, przeciętnego dnia – i nie jest to dzień, gdy obchodzimy akurat prima aprilis – na naszej planecie lądują kosmici. To raczej dość niecodzienna sytuacja. W jaki sposób powinniśmy się więc zachować? W jaki sposób powinien zareagować świat, który wskutek tego zdarzenia nie będzie już przecież od tej pory tym samym, dobrze nam znanym, miejscem. Odpowiedzi, na te pytania, próbują znaleźć twórcy filmu "Wizyta". 

 Na początek ustalmy może jednak dwie rzeczy. Jak to właściwie jest z tymi kosmitami? Niektórzy przecież twierdzą, że już tu są, bo ich wiedzieli, a nawet byli przez nich porwani. Tymczasem inni, nieszczególnie dają tym rewelacją wiarę. No więc, czy do tej pory odnotowano jakąkolwiek formę kontaktu z gwiezdnymi przybyszami? Autorzy filmu uspokajają, że nie. Pozostaje jednak jeszcze druga kwestia. Czy jesteśmy w jakiś sposób na taką ewentualność przygotowani? Nikt chyba nie będzie szczególnie zaskoczony, gdy powiem, że odpowiedz na to pytanie również brzmi nie. Scenariusz lądowania na naszej planecie kosmicznego pojazdu obcej cywilizacji jest jednak, dla większości z nas, tak dalece nieprawdopodobny, że tego rodzaju przygotowania wydają nam się co najwyżej zbędne, o ile nie kompletnie absurdalne. Twórcy "Wizyty" zachęcają nas jednak do chwilowego porzucenia dotychczasowych przekonań. Proponują nam w tym celu eksperyment myślowy: wyobraź sobie, że na Twojej plancie pojawiają się obcy przybysze.

Jeśli zdecydujesz się podjąć to wyzwanie czeka Cię tajemnicza wędrówka w towarzystwie przedstawicieli nauki, polityków, a także mediów. Wszyscy oni, razem z Tobą widzu, będą próbowali odnaleźć się w tej niezwykłej sytuacji. Inżynier podejmie starania by zbadać obcy statek. Biolog spróbuje poznać te, nieznane nam do tej pory, formy życia. Jak powinien zareagować rząd? Czy mobilizować armię? Ile i jakie informacje powinny przekazać ludziom media, by nie wywołać paniki? To tylko niewielki wycinek problemów przed, którymi stawia nas "Wizyta". Nowe pytania piętrzą się gdy odkrywamy kolejne trudności. Jak odróżnić zaawansowaną naukę od magii? Co jeśli podjęte przez nas próby komunikacji z przybyszami zawiodą? 

"Wizyta" jest filmem pytań. Intencją autorów nie jest jednak, jak się wydaje, wręczyć nam odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, pozostawiają nas oni z jeszcze większą ilością niewiadomych. Rzecz jednak w tym, że są to problemy, z których istnienia wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Twórcy wizyty próbują, poprzez pokazanie złożoności podjętych zagadnień, przesunąć granice postrzegania naszego świata. Chcą uczynić nas bogatszymi. Bo przecież nie same odpowiedzi są źródłem wiedzy.
Film ma dość wolne tempo, które sprzyjać ma podjęciu refleksji – powiedziałbym, że momentami jest wręcz introwertyczny. Z pewnością nie każdemu widzowi przypadnie to do gustu. Jeśli jednak interesują Cię poruszane tu zagadnienia lub po prostu masz ochotę przenieść się na 85min do, z dbałością o szczegóły wytworzonej przez autorów, alternatywnej rzeczywistości jest to pozycja właśnie dla Ciebie.

AUTOR: BARTOSZ KLIMCZAK

środa, 20 maja 2015

ŚWIĄTYNIE KULTURY 3D (2014) / 12TH DOCS AGAINST GRAVITY FILM FESTIVAL

Podczas festiwalu Docs Against Gravity mieliśmy okazję obejrzeć 3 epizody z serii Świątynie kultury: poświęcone Instytutowi Salka w Kalifornii, Operze w Oslo i paryskiemu Centrum Pompidou. To nie lada gratka móc zobaczyć na ekranie kina Orzeł projekcje w technologii 3D. Efekt trójwymiarowości okazał się idealnie współgrać z tematyką filmów. Trzeci wymiar wydobył z prezentowanych obiektów wrażenie przestrzenności, podkreślił ich rozwiązania formalne, strukturę i tektonikę. Dzięki temu udało się przekazać widzom (raczej trudno przekładalne na język filmu) wrażenia, jakie daje obcowanie z architekturą „na żywo”.

Każdy z filmów realizowany był przez inny zespół i innego reżysera, co zaowocowało różnorodnymi sposobami podejścia do tematu. Każdy epizod posiadał charakterystyczny dla siebie motyw, kierował się swoją własną poetyką.


Zdecydowanie najciekawiej wypadł dokument poświęcony Operze w Oslo. Fenomenalna architektura znalazła tutaj idealne odzwierciedlenie w filmowej wizji reżyserki Margreth Olin. Futurystyczny obiekt zlokalizowany na skraju lądu i morza ożywa w filmie dzięki zabiegowi antropomorfizacji – budowla ma duszę i wypowiada się w swoim imieniu, narracja prowadzona jest z jej perspektywy. Twórcy podkreślają, że pusta opera to „tylko dom”, dopiero korzystający z niej ludzie tworzą coś więcej. Wpisana w krajobraz bryła przekracza standardowe granice wyznaczane przez architekturę: można spacerować po jej dachu i pochyłych ścianach. Ogromne przeszklenia dają możliwość zaglądania z zewnątrz do środka budynku: można zobaczyć nie tylko hole i korytarze, ale przede wszystkim sale ćwiczeń, garderoby i charakteryzatornie. Takie otwarcie na otoczenie powoduje zacieranie granic między twórcami sztuki a jej odbiorcami – artyści widzą na co dzień swoją publiczność, zaś zwykli przechodnie podglądają kulisy pracy twórczej. Ekspozycja wnętrz i płynne przechodzenie deptaku w dach dobrze oddaje egalitarne podejście twórców do sztuki. Kapitalnym pomysłem było ukazanie w filmie życia toczącego się w gmachu – dokument nie skupia się na architektach, procesie budowy czy danych technicznych. Taniec, balet, gra, śpiew – to są elementy ważne, jeśli chodzi o operę. Dobre wrażenie robią poruszające sekwencje tańca. Trójwymiarowe ujęcia dają poczucie niesamowitej bliskości, a kamera rejestruje to, czego nie dostrzeże widz siedzący na widowni.

Część ilustrująca Centrum Pompidou również wykorzystuje zabieg „ożywienia” budynku, ale z nieco innym efektem. Tutaj nacisk położony jest na to, co muzeum może zyskać dzięki odwiedzającym go turystom i dziełom w nim wystawianym. Obiekt muzealny musi zachować bezstronność – zapewnić możliwie neutralne, nieinwazyjne wnętrza, które umożliwią jak najlepsze wyeksponowanie dzieł sztuki. Takie też jest Centrum Pompidou – kontrowersyjne z zewnątrz, przestronne w środku, otwarte na sztukę współczesną.


Robert Redford zajął się Instytutem Salka, siedzibą znajdującej się w Kalifornii prestiżowej instytucji naukowej, w której prowadzi się badania w dziedzinie biologii. Dokument przedstawia pokrótce pomysłodawcę Instytutu, jego projektanta Louisa Kahna oraz pracowników, którzy opowiadają o budynku i o tym, jak jego wygląd wpływa na ich działalność. Film utrzymany jest w poetyckiej atmosferze, wyidealizowaną wizję podkreśla muzyka elektroniczna skomponowana przez Moby’ego. Widzimy Instytut o różnych porach dnia i nocy, bowiem szczególną rolę w założeniu architekta odgrywa kalifornijskie światło, które ociepla surową, betonową konstrukcję. Brutalistyczna bryła poprzez otwarcie na ocean zyskała ludzki wymiar, reżyser bardzo podkreślił dążenie architekta do uzyskania efektu harmonii, symetrii i łączności z naturą. Ta „świątynia nauki” ma inspirować naukowców do rozwoju i dokonywania nowych odkryć.

Te krótkie dokumenty łączy jedno główne przesłanie: architektura wiele mówi o stanie naszej kultury, może odzwierciedlać idee i marzenia.

W ramach cyklu zrealizowano również filmy poświęcone Filharmonii Berlińskiej, więzieniu Halden w Norwegii oraz Rosyjskiej Bibliotece Narodowej w Petersburgu.

wtorek, 19 maja 2015

ZAKAZANE GŁOSY (2015) / 12TH DOCS AGAINST GRAVITY FILM FESTIVAL

W 1967 roku Bliski Wschód, po raz kolejny w dziejach ludzkości, stał się areną krwawych starć. W odpowiedzi na egipską groźbę zablokowania żeglugi na zatoce Akaba, Izrael zaatakował sprzymierzone wojska arabskie. Dni państwa żydowskiego, otoczonego z trzech stron przez wroga, wydawały się policzone. Jednak po 6 dniach wojna zakończyła się zdecydowanym zwycięstwem Izraela, który trzykrotnie powiększył swoje terytorium. Film Zakazane głosy skupia się na relacjach Izraelczyków powracających z frontu. Ich wypowiedzi nagrano w kibucach bezpośrednio po zakończeniu konfliktu. To, co mieli do powiedzenia, okazało się sprzeczne z ówcześnie panującą euforyczną narracją zwycięstwa, wobec czego niewygodne wypowiedzi ocenzurowano i odłożono na półkę. Musiało minąć 50 lat, aby tytułowe „zakazane głosy” ujrzały światło dzienne.


Odtajnionymi taśmami zajmuje się reżyserka Mor Loushy. Czarno-białe materiały archiwalne przeplatają się ze współczesnymi ujęciami, ukazującymi starszych o 50 lat byłych żołnierzy. Razem z widzami nagrania odsłuchują również ich bohaterowie – słuchają swoich głosów po raz pierwszy odkąd wzięli udział w wywiadach. Kamera rejestruje ich nieme reakcje, uwidacznia gwałtowne emocje widoczne w spojrzeniach, mimice twarzy. Te zabiegi sprawiają, że nasz dystans do opowiadanych zdarzeń maleje. Odległe wydarzenia nagle stają się aktualne, a historia nabiera intymnego charakteru.

Jak w oczach izraelskich żołnierzy wyglądała wojna sześciodniowa? Młodzi mężczyźni opowiadają nie o tym, co robili i jakie rozkazy mieli do wykonania, ale o swoich uczuciach i emocjach, a także o zmianach, jakie wojna w nich wywołała. Z relacji Izraelczyków przebija strach. Wspominają, że w obliczu oblężenia mieli poczucie, że ich kraj może zniknąć. Czuli wręcz, że żyją w cieniu nadciągającego Holocaustu. Co istotne, natychmiast po zakończeniu działań bojowych przerażenie społeczeństwa ustąpiło miejsca radości, w kraju wybuchła niebywała euforia (świetnie ilustrowana w filmie podniosłymi pieśniami patriotycznymi). O innych uczuciach się nie mówiło, na wątpliwości czy wyrzuty sumienia nie było miejsca. Żołnierze sami musieli poradzić sobie z dręczącymi ich koszmarami i bezsennością.

Przerażenie okazuje się głównym towarzyszem walczących na wojnie – odczłowiecza, odgradza od innych, pogłębia samotność. Jeden z mężczyzn przyznaje, że podczas walk ani przez sekundę nie pomyślał o ojczyźnie – w kryzysowym momencie człowiek myśli tylko o sobie i o przetrwaniu. Niemniej jednak wszyscy nagrani rozmówcy podkreślają, że wyruszenie do boju miało owy strach przełamać. Chciano wreszcie przezwyciężyć silny autostereotyp, według którego Żydzi samych siebie uważali za tchórzy, zajmujących się jedynie bankowością i handlem, pozbawionych męskości i siły. Od wojny sześciodniowej następuje przełom w myśleniu Żydów o samych sobie: odtąd są narodem zwycięzców, od teraz podbijają, rządzą i dzielą. Stają się podmiotem sytuacji politycznej w regionie.


Tkwi w tym szczególny paradoks. Naród prześladowany w czasie II wojny światowej, teraz sam zaczyna prześladować Palestyńczyków. Dawid zamienia się w Goliata. Agresję Żydów wzmaga wiara, że tylko militarna siła zapewnia im przetrwanie. Izraelczycy wiedzą, że równie dobrze mogli się znaleźć po drugiej stronie konfliktu, przegrani i zniewoleni. To, co dzieje się bezpośrednio po zakończeniu walk, staje się bardzo dwuznaczne i trudne do wytrzymania. Bezpośrednia konfrontacja z wrogiem: pojmanymi jeńcami, palestyńskimi cywilami zamieszkującymi Wschodnią Jerozolimę i setki mniejszych miejscowości, zaburza spokój i dręczy sumienia żołnierzy. Gdy wypędzają mieszkańców z ich dotychczasowych siedzib, mają nieodparte skojarzenia z Holocaustem i z tym, co ich samych spotykało w czasie II wojny światowej.

Ten gorzki w swej wymowie dokument kończą krótkie wypowiedzi bohaterów, nagrane po odsłuchaniu dawnych taśm. Pojawia się myśl, że Syjonizm jest tragedią – powrót na te ziemie wiąże się z wypędzeniem tych, którzy tam mieszkali wcześniej. Być może lepiej było zostać w Diasporze? Oszczędny w wyrazie film zawiera wiele uniwersalnych refleksji o naturze wojny, która zawsze wygląda tak samo. Na wojnie każdy cierpi i wszyscy tak naprawdę są przegrani.

Spotkanie z twórcą filmu Pixadores, Amirem Escandari

W trakcie drugiego dnia festiwalu 12. edycji Docs Against Gravity widzowie mieli okazję obejrzeć film dokumentalny pt. Pixadores. Po projekcji filmu w sali Kina Orzeł odbyło się spotkanie z jego twórcą, Amirem Escandari.

Fot. Kuba Domański
Reżyser urodził się w Teheranie. W wieku 7 lat, z powodu konfliktu zbrojnego, razem ze swoją rodziną uciekł do Jugosławii, a następnie do Finlandii. Amir ukończył reżyserię filmową na University of Walles. Jak przyznał, wychowywał się w rodzinie filmowej. Jego wujowie byli zagorzałymi fanami filmowymi, którzy prowadzili bardzo zacięte dyskusje. Dlatego też Amir nigdy w życiu nie chciał być nikim innym tylko właśnie twórcą filmowym.

Wszystko zaczęło się od pracy nad filmem fabularnym, kiedy to reżyser opisywał chłopaków, którzy surfują na pociągach. Stwierdził, że sam musi spróbować stanąć na pociągu i poczuć się dokładnie tak samo jak oni. Właśnie wtedy postanowił udać się do Brazylii. Na miejscu spotkał się z Pixadores, czyli ludźmi, którzy zdobią ściany lub puste budynki charakterystycznymi rysunkami wykonywanymi sprayem w skomplikowanych i często niebezpiecznych warunkach. Stwierdził, że jeżeli kiedykolwiek będzie chciał zrobić film dokumentalny, to będzie on właśnie o tym, gdzie ta plastyczność, obrazowość ich życia i miejsca, w którym się znajdują, stanowić będzie wypełnienie i całość filmu dokumentalnego.
Opowiadając o pracy nad filmem Amir Escandari przyznał, że trudno było przekonać tych ludzi, by występowali przed kamerami. Podstawowym problemem była bariera językowa, ponieważ nie mówi on po portugalsku. Na początku twórca filmował i robił zdjęcia. W końcu wszedł na dach ze swoim Canonem. Przejeżdżając przez tunel musiał z niego zejść. Jednak nie było to możliwe z aparatem. Dlatego też wyciągnął z niego kartę pamięci, którą wręczył chłopakom. Jak się okazało na stacji czekała już na nich policja. Wszyscy zostali aresztowani. Na potrzeby filmu scena ta została powtórzona. Tak zaczęła się historia z Pixadores. Ten ruch nie skupia się już tylko na obszarze Sao Paulo. Główna postać filmu odwiedza inne gangi i je jednoczy.

Film wykonano w czerni i bieli. Brazylia od zawsze kojarzyła się Amirowi jako kraj bardzo kolorowy, kraj wielkich kontrastów kolorystycznych. Jednak jak się okazało na miejscu, gdyby zdjęcia powstały 50 lat temu, w zasadzie niczym by się nie różniły. Tam nie ma żadnych znaków nowoczesności. Ten obszar jest znacznie większy niż 50 lat temu. Jednak nie zaszły tu żadne znaczące zmiany architektoniczne. Pod względem kolorystycznym nic się w tym miejscu nie zmieniło. Reżyser wspomniał o tym, jak wybrał się na targ z owocami i mimo to wszystko wydawało się takie bardzo czarno-białe. Są tam nawet samochody z lat 50. A ludzie, którzy pracują w tym samym miejscu od 30 lat, wyglądają tak samo, nie są unowocześnieni. Amir doszedł do wniosku, że ich życie jest bardzo biało-czarne, czyli jest się albo biednym, albo bogatym. To, co robią Pixadores, ich malunki, też są pozbawione kolorów.

Nawiązano także do piktogramów, które malują na ścianach Pixadores. Jak się dowiedzieliśmy jest to połączenie normalnego alfabetu z symbolami. Mieszkaniec Sao Paulo nie jest w stanie ich odczytać. Reżyserowi zajęło to rok. Istnieje ok. 100 sposobów na to, żeby napisać literę „a”. Jeden z tych chłopaków nie potrafi ani pisać, ani czytać. Jednak swobodnie odczytuje to, co Pixadores piszą i jest w stanie bardzo łatwo to interpretować.

Podczas spotkania poruszono kwestię przyjemności, jaką czerpią Pixadores z odrzucenia przez społeczeństwo. W ten sposób chcą oni, żeby ludzie zauważyli ten sprzeciw. Pixadores wyznają swoją filozofię „jeżeli wy mnie karzecie jako społeczeństwo, to ja ukarzę was, jeżeli społeczeństwo mnie nienawidzi, to ja będę nienawidzić społeczeństwo”.


Twórca nadal utrzymuje kontakt z bohaterami filmu. Jednak większość z nich nadal boryka się z poważnymi problemami. Jeden z nich przeżył wielką tragedię. Razem ze swoim przyjacielem wspinali się na taki budynek, na który można się wspiąć tylko we dwójkę, ponieważ staje się na ramionach tej drugiej osoby. Na poziomie 5. piętra jego kolega odpadł ze ściany i umierał przez pół godziny. Pozostali weszli bardziej w przemyt narkotyków. Osoba pochodząca z faweli może stać się członkiem jakiegoś ruchu religijnego, albo po prostu staje się przemytnikiem narkotyków. Większość z nich wybrała tą drugą drogę.

Film Amira przedstawia wszystko z punktu widzenia Pixadores. Społeczeństwo brazylijskie postrzega ich jako bandytów i przestępców. W Brazylii ten dokument nie jest akceptowany. Film został zgłoszony do 6 festiwali brazylijskich jednak na żaden nie został przyjęty. Pixadores są eksterminowani. Niedawno dwóch 19-latków zostało zabitych przez policję w czasie malowania. Są oni zrzucani z budynków w trakcie tego, co robią. Ludzie nie chcą wiedzieć o istnieniu tego ruchu, a pomalowane budynki to tylko pewna część złożonego problemu.

Fot. Kuba Domański


W odpowiedzi na pytanie publiczności o pomysł na kolejny film Amir odpowiedział, że nie chciał już robić filmu dokumentalnego. Praca nad Pixadores była trudna i wyczerpująca. Poza tym w takim filmie pokazuje się wielkie cierpienie. Film fabularny jest o wiele prostszy, ponieważ nikt nie cierpi, a wszystko jest napisane w scenariuszu. Reżyser zdradził, że obecnie spędza czas z Indianami w Brazylii. Mimo wszystko przełamał się i myśli o tym, by nakręcić kolejny dokument. Pracuje także nad filmem fabularnym pt. „Pod czarnym słońcem”, który będzie opowiadał o dżihadystach. Amir podkreślił, że to raczej temat wybiera człowieka, a nie człowiek wybiera temat.

Prowadzący spotkanie, Szymon Andrzejewski, poruszył także problem tematyki filmów dokumentalnych. Jak stwierdził, ponad 70% to dokumenty, które skupione są na bardzo mrocznej stronie życia, na pokazywaniu bardzo brudnego i brutalnego świata. Rodzi się pytanie, czy jest to kwestia tego, że zło się lepiej sprzedaje, czy jednak chodzi tu o pewną misję twórców filmowych.

Amir Escandari zdecydowanie stwierdził, że jest to misja twórców. Gdyby nie ten film, pewnie większość z nas nie wiedziałaby, kim są Pixadores, jak oni żyją i jak w ogóle wygląda życie w fawelach. Należy jednak podkreślić, że są też twórcy, którzy skupiają się na filmach od tej jasnej strony życia. Jednak zdecydowanie jest ich znacznie mniej. Istnieje także grupa reżyserów, którzy do przesady skupiają się na tej mrocznej stronie życia i np. tworzą filmy dokumentalne o cierpieniu mężczyzn, którzy są w agonii. Jest pewna granica. W filmie Pixadores nie widzimy, żeby ktoś umierał. A na planie zdarzało się to bardzo często. Amir wyznaczył sobie taką granicę, żeby nie pokazywać śmierci na ekranie.  

poniedziałek, 18 maja 2015

DEBATA: „Ograniczenia prywatności”

Fot. Katarzyna Nowicka

Kino dokumentalne prowokuje do zajmującej dyskusji i wymiany myśli o otaczającej nas rzeczywistości bądź tematach ważnych. W bieżącym roku, na 12th Docs Againt Gravity w Bydgoszczy organizatorzy pochylili się nad zjawiskiem „ograniczenia prywatności”. Filmowym punktem zapalnym do debaty był tegoroczny zwycięzca Akademii Filmowej w kategorii najlepszy, pełnometrażowy film dokumentalny, Citizenfour. Rozmowa jednak wychodziła o wiele dalej niż kontekst polityczny. W rozmowie, dzieląc się swoimi postrzeżeniami i odczuciami, wzięły udział: dr Magdalena Wichrowska filmoznawczyni, filozofka i dziennikarka, kierowniczka Pracowni Kultury Medialnej, dr Natalia Mrozkowiak z Instytutu Kulturoznawstwa Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy oraz  Katarzyna Marcysiak, dziennikarka TVP od wielu lat związana z bydgoskim oddziałem telewizji publicznej.

Podczas godzinnej dyskusji mogliśmy wysłuchać i zastanowić się nad opiniami dotyczącymi poszanowania prywatności i intymności człowieka w świecie zagarniętym przez media społecznościowe i nowe technologie. Padły pytania o to, czym jest prywatność? Czy jesteśmy świadomi jej granic? Czy chętnie z niej rezygnujemy? Odpowiedzi były różne. Dr Wichrowska jest zdania, że najlepszym towarem, który możemy skutecznie wypromować i dobrze sprzedać, jesteśmy my sami. Budujemy swoją drugą tożsamość, by zdobyć uznanie czy akceptację, której może nam brakować w prawdziwym życiu. Współcześnie, nie musimy odchodzić od własnego komputera, aby BYĆ i nawiązywać i utrzymywać kontakty. Wirtualna tożsamość to często forma autokreacji, w której każdy z nas jest „superbohaterem”. Mamy poczucie, że musimy być doskonali zawsze i wszędzie, stawiając naszą prywatność w świetle publicznym. Dr Mrozkowiak pociągnęła tę wypowiedz dalej, twierdząc, że autokreacja wynika z tego, że nie znając swojej tożsamości, często ją , po prostu, kreujemy. Zwróciła również uwagę na fakt radykalnej estetyzacji życia codziennego i dzielenia się nim. Trzecim głosem w dyskusji był głos pani Katarzyny Marcysiak, która wysunęła argument za tym, że powinniśmy przedefiniować rzeczywistość. Każde pokolenie będzie miało inną świadomość swojej prywatności. Od wieków w naturze człowieka leży chęć dzielenia się nią, współcześnie  mamy do tego, po prostu, większą przestrzeń.

Jeżeli obszar naszych możliwości jest większy, to jak można wykorzystać go do zwiększenia zainteresowania kulturą? Na to pytanie padła zgodna odpowiedź, że uczestnictwo w kulturze jest kwestią naszego wyboru. Bardzo ważna jest edukacja i samoświadomość. Internet jest świetnym narzędziem promocji, ale dotrze do ludzi, którzy chcą wyjść z domu i poczuć kulturę i nawiązać relacje z drugim człowiekiem.

Jeszcze przed nastaniem ery mediów społecznościowych twórcy filmów dokumentalnych i reportaży zadawali sobie pytanie o granice prywatności ich bohaterów. Dr Magdalena Wichrowska, autorka książki Szukając prawdy, Problem poetyki w polskim filmie dokumentalnym po roku 1989 jest zdania, że człowiek nie powinien być środkiem do opowiedzenia historii a jedynie celem. Ważne jest otwarcie na bohatera. To on jest w centrum wydarzeń, nie temat. Twórcy powinni być ostrożni  i wrażliwi i na granicę intymności, której nie powinno się nigdy przekroczyć. Jest to granica bardzo ruchoma i często subiektywna, zależna od doświadczenia i wrażliwości autora.

Ostatnia część debaty dotyczyła rozważań na temat naszej tożsamości. Dr Natalia Mrozkowiak doszła do wniosku, że boimy się prawdy o sobie. Nie chcemy wiedzieć, kim tak naprawdę jesteśmy. Kreujemy więc. Dzielimy się informacjami o naszych upodobaniach, o tym, jak spędzamy czas, gdzie pracujemy itp. Ile pokażemy i w jakiej formie zależy tylko od nas.

Debata poruszała temat bardzo istotny dla współczesności, który nie wątpliwie z czasem stanie się jeszcze szerzej rozpatrywany. Reasumując zadajmy sobie pytania: czy nie będzie już jednak za późno? Czy czasy które tak mkną naprzód na dobre nie zatrą granicy miedzy sferą prywatności a sferą publiczną? Na próżno szukać jednej odpowiedzi…